Ból był
moim najwierniejszym przyjacielem.
Nie odstępował mnie na krok. Budził w nocy, nie opuszczał w dzień. Traciłam już
nadzieję, że będę mogła żyć bez niego. Był bardzo zaborczy. Chciał mieć mnie
całą dla siebie, a ja z każdym dniem coraz bardziej przystawałam na jego
warunki. Póki było we mnie choć odrobinę sił, próbowałam walczyć. Nie myślałam
jednak wtedy o depresji. Teraz wydaje mi się, że to ON nie chciał, bym o niej
pomyślała.
Nigdy zbyt
często nie chorowałam. W szpitalu
bywałam tylko w odwiedzinach lub gdy rodziłam dwójkę moich dzieci. Kiedy
pojawiły się problemy z kręgosłupem, trochę to z początku bagatelizowałam. Nie
byłam przyzwyczajona do chorowania, chodzenia do lekarzy i leżenia w łóżku.
Zawsze
starałam się być osobą aktywną. Jeździłam na rowerze, a razem z przyjaciółką
poznaną na studiach chodziłyśmy na fitness. To właśnie ona była dla mnie takim
łącznikiem ze światem, do którego niespecjalnie się garnęłam.
Na studiach
wzięłam ślub, pracę magisterską broniłam będąc w szóstym miesiącu ciąży. Nigdy
nie poszłam do pracy. Wspólnie z mężem zdecydowaliśmy, że na początku będę
zajmować się domem. Na początku –
nigdy nie rozmawialiśmy o tym, ile ten początek
będzie trwał. Najpierw sama o tym nie myślałam, a potem zaczęłam się bać, że
trudno będzie mi się odnaleźć w zmieniającym się świecie. Może dlatego lubiłam
te spotkania na siłowni, bo bardziej od samych ćwiczeń i biegania na bieżni
wolałam słuchać opowiadań przyjaciółki o jej pracy i historiach z nią
związanych? Dawały mi poczucie, jakbym sama też trochę w nich uczestniczyła. A
przynajmniej tak to mogłam sobie wyobrażać...
Jesienią,
trzy lata temu, zaczęłam odczuwać bóle kręgosłupa. Początkowo nie zastanawiałam
się nad ich przyczyną. Myślałam, że parę dni odpoczynku będzie najlepszym
lekarstwem. Jednak te parę luźniejszych dni niczego nie zmieniło. Ból był coraz
silniejszy. Bolało kiedy siedziałam na krześle, bolało jak leżałam... Robiłam
wiele badań, ale wszystkie wyniki były prawidłowe. A ja miałam coraz mniej sił
do szukania przyczyn, byłam wycieńczona. Nie mogłam spać. Leki
przeciwbólowe rzadziej przynosiły ulgę.
Ból zaczął mnie paraliżować. Często
nie miałam nawet ochoty i siły na spotkania z przyjaciółką. Wymigiwałam się
przeziębieniem albo obowiązkami w domu.
Ortopeda
stwierdził, że w kręgosłupie są niewielkie zmiany zwyrodnieniowe i zalecił
ćwiczenia rehabilitacyjne. Wykonywałam je pieczołowicie również w domu, w
każdej chwili gdy tylko mogłam znaleźć w sobie wystarczająco dużo siły.
Efekt był
zróżnicowany: raz pomagało na dłużej, raz na parę godzin, innym razem wcale.
Nie było na to reguły. Nigdy nie wiedziałam jaki będzie kolejny dzień. Powoli
traciłam nadzieję, że to wszystko
kiedykolwiek się zmieni.
Na początku
nowego roku syn został potrącony przez samochód. Dwa tygodnie spędził w
szpitalu. To było 14 najgorszych dni i nocy w moim życiu. Nigdy jeszcze nie
bałam się tak bardzo jak wtedy, siedząc bez przerwy przy jego łóżku. Gotowa
byłam zrobić wszystko, aby ulżyć w cierpieniu mojemu dziecku, aby przejąć na
siebie cały jego ból... Nie było to oczywiście możliwe, w ogromnym stresie nie
czułam niczego. Potem, gdy syn już wracał do zdrowia, kiedy stopniowo malał
największy lęk, odczułam wszystko ze zdwojoną siłą. Każdemu ruchowi towarzyszył
ból. Z kręgosłupa promieniował do obu nóg, bolały też wszystkie mięśnie, głowa.
Miałam wrażenie, że nie było części ciała, która by mnie nie bolała.
Ponownie
trafiłam do ortopedy. Uważałam, że to musi być kwestia kręgosłupa, i że może
pomogłaby mi operacja. To wtedy pierwszy raz usłyszałam, że może jednak
przyczyny mojego samopoczucia należałoby szukać zupełnie gdzie indziej. Razem z
moim rehabilitantem zasugerowali wizytę u psychiatry. Początkowo byłam na nich
zła. Dlaczego mam leczyć głowę, kiedy boli mnie ciało?! Sądziłam, że widzą we
mnie hipochondryczkę i chcą się pozbyć kłopotu. Długo zwlekałam z wizytą u
psychiatry, ale z dnia na dzień ubywało mi sił i może właśnie ta niemoc i
poczucie bezsilności sprawiły, że postanowiłam spróbować. Poszłam...
Spodziewałam
się, że psychiatra odeśle mnie z powrotem do ortopedy, bo przecież bolało mnie
ciało, a nie dusza. Długo ze mną rozmawiał. Dokładnie wypytywał o moje bólowe
dolegliwości, obejrzał wyniki badań. Pytał o przeszłość, życie osobiste,
rodzinne, moją pracę, a raczej jej brak. Na koniec postawił diagnozę: DEPRESJA.
Nie mogłam uwierzyć, ani zrozumieć. Ciarki przeszły mi po plecach, znałam
przecież tę chorobę, słyszałam o niej. Miałam w gronie znajomych osoby, które
leczyły się z tego powodu, ale nie pamiętałam, aby którakolwiek z nich
uskarżała się na dolegliwości podobne do moich.
Wtedy po
raz pierwszy usłyszałam o „maskach depresji”, o napięciu psychicznym, które
może być tak silne, że powoduje bóle mięśni. Lekarz zaproponował mi leczenie
przeciwdepresyjne. Mówił, że wiele leków stosowanych w depresji ma także dobre
działanie przeciwbólowe. Nie byłam do tego przekonana, ale postanowiłam mu
zaufać.
Początkowo
przychodziłam na wizyty co 3 tygodnie, pierwsze dawki leku nie pomogły, musieliśmy
je zwiększyć. Stopniowo zaczęłam się lepiej czuć. Zauważyłam, że nie tylko
ustąpił ból, ale także zaczęłam inaczej patrzeć na swoje życie. Postanowiłam
skończyć kurs księgowości i podjąć pracę. Poprawiły mi się relacje z ludźmi.
Zaczęłam znów szukać ich towarzystwa.
Nadal
chodzę do psychiatry. Raz na kwartał. Przyjmuję jeszcze leki przeciwdepresyjne
i będę to robić tak długo, jak każe mi lekarz. Ale nareszcie czuję się zdrowa i
szczęśliwa. I nic mnie nie boli. Jeszcze jedno. Zadzwoniłam do swojego
ortopedy, aby przeprosić i
podziękować...
Barbara