środa, 10 września 2014

Ból istnienia?

Ból był moim najwierniejszym przyjacielem. Nie odstępował mnie na krok. Budził w nocy, nie opuszczał w dzień. Traciłam już nadzieję, że będę mogła żyć bez niego. Był bardzo zaborczy. Chciał mieć mnie całą dla siebie, a ja z każdym dniem coraz bardziej przystawałam na jego warunki. Póki było we mnie choć odrobinę sił, próbowałam walczyć. Nie myślałam jednak wtedy o depresji. Teraz wydaje mi się, że to ON nie chciał, bym o niej pomyślała.

Nigdy zbyt często nie chorowałam.  W szpitalu bywałam tylko w odwiedzinach lub gdy rodziłam dwójkę moich dzieci. Kiedy pojawiły się problemy z kręgosłupem, trochę to z początku bagatelizowałam. Nie byłam przyzwyczajona do chorowania, chodzenia do lekarzy i leżenia w łóżku.
Zawsze starałam się być osobą aktywną. Jeździłam na rowerze, a razem z przyjaciółką poznaną na studiach chodziłyśmy na fitness. To właśnie ona była dla mnie takim łącznikiem ze światem, do którego niespecjalnie się garnęłam.
Na studiach wzięłam ślub, pracę magisterską broniłam będąc w szóstym miesiącu ciąży. Nigdy nie poszłam do pracy. Wspólnie z mężem zdecydowaliśmy, że na początku będę zajmować się domem. Na początku – nigdy nie rozmawialiśmy o tym, ile ten początek będzie trwał. Najpierw sama o tym nie myślałam, a potem zaczęłam się bać, że trudno będzie mi się odnaleźć w zmieniającym się świecie. Może dlatego lubiłam te spotkania na siłowni, bo bardziej od samych ćwiczeń i biegania na bieżni wolałam słuchać opowiadań przyjaciółki o jej pracy i historiach z nią związanych? Dawały mi poczucie, jakbym sama też trochę w nich uczestniczyła. A przynajmniej tak to mogłam sobie wyobrażać...

Jesienią, trzy lata temu, zaczęłam odczuwać bóle kręgosłupa. Początkowo nie zastanawiałam się nad ich przyczyną. Myślałam, że parę dni odpoczynku będzie najlepszym lekarstwem. Jednak te parę luźniejszych dni niczego nie zmieniło. Ból był coraz silniejszy. Bolało kiedy siedziałam na krześle, bolało jak leżałam... Robiłam wiele badań, ale wszystkie wyniki były prawidłowe. A ja miałam coraz mniej sił do szukania przyczyn, byłam wycieńczona. Nie mogłam spać. Leki przeciwbólowe  rzadziej przynosiły ulgę. Ból zaczął mnie paraliżować. Często nie miałam nawet ochoty i siły na spotkania z przyjaciółką. Wymigiwałam się przeziębieniem albo obowiązkami w domu.

Ortopeda stwierdził, że w kręgosłupie są niewielkie zmiany zwyrodnieniowe i zalecił ćwiczenia rehabilitacyjne. Wykonywałam je pieczołowicie również w domu, w każdej chwili gdy tylko mogłam znaleźć w sobie wystarczająco dużo siły.
Efekt był zróżnicowany: raz pomagało na dłużej, raz na parę godzin, innym razem wcale. Nie było na to reguły. Nigdy nie wiedziałam jaki będzie kolejny dzień. Powoli traciłam  nadzieję, że to wszystko kiedykolwiek się zmieni.

Na początku nowego roku syn został potrącony przez samochód. Dwa tygodnie spędził w szpitalu. To było 14 najgorszych dni i nocy w moim życiu. Nigdy jeszcze nie bałam się tak bardzo jak wtedy, siedząc bez przerwy przy jego łóżku. Gotowa byłam zrobić wszystko, aby ulżyć w cierpieniu mojemu dziecku, aby przejąć na siebie cały jego ból... Nie było to oczywiście możliwe, w ogromnym stresie nie czułam niczego. Potem, gdy syn już wracał do zdrowia, kiedy stopniowo malał największy lęk, odczułam wszystko ze zdwojoną siłą. Każdemu ruchowi towarzyszył ból. Z kręgosłupa promieniował do obu nóg, bolały też wszystkie mięśnie, głowa. Miałam wrażenie, że nie było części ciała, która by mnie nie bolała.

Ponownie trafiłam do ortopedy. Uważałam, że to musi być kwestia kręgosłupa, i że może pomogłaby mi operacja. To wtedy pierwszy raz usłyszałam, że może jednak przyczyny mojego samopoczucia należałoby szukać zupełnie gdzie indziej. Razem z moim rehabilitantem zasugerowali wizytę u psychiatry. Początkowo byłam na nich zła. Dlaczego mam leczyć głowę, kiedy boli mnie ciało?! Sądziłam, że widzą we mnie hipochondryczkę i chcą się pozbyć kłopotu. Długo zwlekałam z wizytą u psychiatry, ale z dnia na dzień ubywało mi sił i może właśnie ta niemoc i poczucie bezsilności sprawiły, że postanowiłam spróbować. Poszłam...
Spodziewałam się, że psychiatra odeśle mnie z powrotem do ortopedy, bo przecież bolało mnie ciało, a nie dusza. Długo ze mną rozmawiał. Dokładnie wypytywał o moje bólowe dolegliwości, obejrzał wyniki badań. Pytał o przeszłość, życie osobiste, rodzinne, moją pracę, a raczej jej brak. Na koniec postawił diagnozę: DEPRESJA. Nie mogłam uwierzyć, ani zrozumieć. Ciarki przeszły mi po plecach, znałam przecież tę chorobę, słyszałam o niej. Miałam w gronie znajomych osoby, które leczyły się z tego powodu, ale nie pamiętałam, aby którakolwiek z nich uskarżała się na dolegliwości podobne do moich.
Wtedy po raz pierwszy usłyszałam o „maskach depresji”, o napięciu psychicznym, które może być tak silne, że powoduje bóle mięśni. Lekarz zaproponował mi leczenie przeciwdepresyjne. Mówił, że wiele leków stosowanych w depresji ma także dobre działanie przeciwbólowe. Nie byłam do tego przekonana, ale postanowiłam mu zaufać.
Początkowo przychodziłam na wizyty co 3 tygodnie, pierwsze dawki leku nie pomogły, musieliśmy je zwiększyć. Stopniowo zaczęłam się lepiej czuć. Zauważyłam, że nie tylko ustąpił ból, ale także zaczęłam inaczej patrzeć na swoje życie. Postanowiłam skończyć kurs księgowości i podjąć pracę. Poprawiły mi się relacje z ludźmi. Zaczęłam znów szukać ich towarzystwa.

Nadal chodzę do psychiatry. Raz na kwartał. Przyjmuję jeszcze leki przeciwdepresyjne i będę to robić tak długo, jak każe mi lekarz. Ale nareszcie czuję się zdrowa i szczęśliwa. I nic mnie nie boli. Jeszcze jedno. Zadzwoniłam do swojego ortopedy, aby przeprosić  i podziękować...

Barbara

piątek, 29 sierpnia 2014

„Opis przypadku”


Właściwie trudno mi określić kiedy zaczęła się moja choroba... Gdyby przyjąć cezurę, że od chwili zdiagnozowania jej przez psychiatrę i rozpoczęcia leczenia, kiedy to mogłam już nazywać jej objawy to od około trzech lat. Teraz jednak wiem, że choroba zaczęła się wiele lat wcześniej, ale ja nie miałam wówczas pojęcia, że  jest to depresja, że można ją leczyć, że można coś tym zrobić. Usiłowałam sama sobie dać radę, bo też częścią mojego charakteru jest bycie silną. Póki miałam cele, które powinnam była osiągnąć wedle własnych ambicji, a więc studia, praca - to jeszcze nie było najgorzej. Wszystko to powodowało bowiem, że nie miałam czasu na myślenie o tym, co się wewnątrz mnie dzieje.

Miałam straszliwe huśtawki nastrojów – od takiego bezdennego smutku utrzymującego się czasem przez wiele tygodni, po napady wściekłości właściwie bez powodu. Niestety, miałam też kłopoty somatyczne - jakieś kołatania serca, problemy z żołądkiem, bóle głowy pojawiające się zupełnie znienacka, jak również takie chwile, kiedy trudno było mi się za cokolwiek zabrać. Izolowałam się od ludzi, zamykałam się w domu, nie chciałam nikogo oglądać i dopiero po kilku dniach mogłam „wyjść z jaskini” i jakoś funkcjonować.

Póki miałam jeszcze jakiś cel przed sobą – wiedziałam, że powinnam skończyć studia, a  obowiązek był zawsze silniejszy, udawało mi się jakoś sprawować nad tym wszystkim kontrolę. Teraz z perspektywy czasu, mogę powiedzieć, że miałam jeszcze wtedy siłę, żeby samodzielnie nad tym wszystkim panować. Okazuje się jednak, że tylko do czasu. Jak już rozpoczęłam pracę to tego celu zaczęło mi brakować. Rozejrzałam się wokół siebie i zobaczyłam, że jestem zupełnie sama. Być może wcześniej tym pędem do osiągnięcia celu próbowałam przykryć objawy depresji oraz mój wewnętrzny ból. Zupełnie nie patrzyłam, co się dzieje wokół mnie. Przyjaciele przez moje ciągłe zmiany nastrojów powoli odsuwali się ode mnie. Byłam  humorzasta, wściekałam się bez żadnej przyczyny, bez powodu się zamykałam, wycofywałam i nie odzywałam przez wiele dni.

Wracając jeszcze do początków moje choroby, mojego wciąż powracającego smutku, to myślę, że zaczął się nasilać od chwili śmierci mojego ojca. Ojciec wychowywał mnie sam i kiedy miałam siedemnaście lat zginął w wypadku. Niby dawałam sobie jakoś radę, ale właśnie wtedy ten smutek, w połączeniu z poczuciem wewnętrznej pustki po stracie najbliższej osoby, którą tak bardzo kochałam, stał się moim nieodłącznym towarzyszem. Wydawało mi się jednak, że tak musi być, bo przecież ludzie umierają, giną w wypadkach, a życie toczy się dalej. Ani mnie, ani nikomu z mojego najbliższego otoczenia nie przyszło do głowy wysłać mnie do lekarza, czy chociaż do psychologa. I tak naprawdę wyglądało na to, że sobie z tym poradziłam, bo bardzo głęboko zakopałam i schowałam swój smutek i ból. Przez pierwsze lata jakoś mi się udawało ten smutek przykrywać moją własną, daną mi przez naturę wewnętrzną radością. Taką radością życia, którą mam w sobie...

To prawda, że powinnam być czujna, mieć świadomość, że może mnie spotkać coś takiego. Przecież w mojej rodzinie były dwa samobójstwa i dwa epizody depresyjne kończące się szpitalem. Jednak zanim zgłosiłam się do psychologa, od momentu pierwszych objawów minęło około dziesięciu lat. Choć do psychologa trafiłam po raz pierwszy zaraz po studiach. Doradziła mi to koleżanka, której mąż leczył się na depresję. Wówczas  psychoterapia poznawczo-behawioralna bardzo mi pomogła, chociaż już wtedy miałam okresy „czarnych dziur”, kiedy nie byłam w stanie wyjść z domu, a nawet wstać z łóżka. Po dwóch latach terapii przerwałam ją niestety, być może przedwcześnie, ponieważ poczułam się w miarę dobrze. Wówczas też rozpoczął się mój szczęśliwy związek i miałam nadzieję, że dam sobie radę. Zresztą terapia nie była łatwa i byłam nią już trochę zmęczona. Wydawało mi się, że zacznę wreszcie normalne życie. Niestety mój związek po trzech latach się rozpadł, zbiegło się to z trudną sytuacją w pracy i wtedy poważnie już zaczęłam się sypać. Choroba się tak nasiliła, że nie byłam w stanie poradzić sobie bez lekarza.

Trudno było mi się z tym pogodzić. Nie mogłam tego zrozumieć. Jak to, ja, w moim wieku? Z takim pogodnym usposobieniem, zawsze zachłanna na życie, z ogromnym poczuciem humoru i nagle depresja?  Czy to możliwe? Ale z drugiej strony widziałam co się dzieje i musiałam się pogodzić z obecnością choroby. Podjąć walkę, zwłaszcza, że nie byłam w stanie już jej opanować. Kochając swoją siłę i zawsze na niej polegając – to  było dla mnie niezwykle istotne, aby móc na sobie polegać – nienawidziłam swojej słabości. Tego, że idę ulicą i lecą mi łzy, że nie mogę jeść, nie mogę spać, że nie mogę się nawet zmobilizować do przeczytania gazety, nie mówiąc już, żeby samej coś napisać, czy w ogóle  zrobić cokolwiek – nawet umyć się czy posprzątać.

Bardzo trudne były noce, kiedy nie zmęczyłam się w ciągu dnia na tyle, aby zasnąć chociaż na kilka godzin. W takich momentach myśli biegną jedna za drugą, kłębią się, galopują, głowę wypełnia lęk, że wszystko stracę, że wszystko jest beznadziejne, że to co robię w życiu nie ma sensu, bo i tak zawsze kończy się identycznie – wszyscy odchodzą, że żaden wysiłek nie ma sensu, że utracę to, co do tej pory udało mi się osiągnąć, że zostanę sama bez środków do życia, bez niczego. Jednocześnie te lęki powodowały kompletny zanik, bo już nawet nie obniżenie, poczucia własnej wartości. Wszystko co do tej pory osiągnęłam, zupełnie przestało się liczyć. Ten lęk był bardzo niebezpieczny, bo rodził agresję... Wciąż oczekiwałam na atak.

Zaczęłam brać leki. Oczywiście nie od razu postawiły mnie na nogi – byłam o tym uprzedzona, ale też wówczas, kiedy zdałam sobie sprawę z choroby, zaczęły pojawiać się myśli samobójcze. To chyba najgorsza rzecz w depresji, kiedy bez przerwy myśli się o tym, żeby ze sobą skończyć. Człowiek nie może spać, przychodzi trzecia, czwarta, piąta rano, ptaki śpiewają za oknem, a ból wewnętrzny jest tak silny, napięcie i poczucie beznadziei jest tak wszechogarniające, że o niczym innym nie można myśleć. Najgorsze jest to, że tylko ta jedna myśl wydaje się właściwą alternatywą, jedynym słusznym wyjściem, a najstraszniejsze, że wydaje się jedynym bezpiecznym wyjściem... Nie zdecydowałam się na ten krok. Może dlatego, że wcześniej zrobił to mój brat, ja wybrałam życie?

Leczę się już trzeci rok. Teraz funkcjonuję już w  miarę normalnie. Biorę leki, które przede wszystkim pomagają mi przejść przez psychoterapię. W moim przypadku jest ona bardzo trudna. Trzeba powyciągać na światło dzienne wszystko to, co się w moim życiu zdarzyło, to do czego mnie samej przed sobą trudno jest się przyznać. Muszę powyciągać z szaf wszystkie trupy, powymiatać śmieci spod dywanu, zrobić rachunek sumienia i nauczyć się, jak tak naprawdę w życiu należy funkcjonować. A jednocześnie czynić to z ciągłą świadomością istniejącej choroby...


Marta

czwartek, 28 sierpnia 2014

Stany wojenne

(z cyklu „Reflektory” na blogu Reflektor)
*

Coś rozpękało się w głowie, samym jej środku,  a jednak dźwięk pochodził z zewnątrz. Nie umiała wychwycić jego źródła. Tuż przy uchu jak łamanie suchej gałęzi. Albo zaraz nad głową jak wbijanie gwoździ w ścianę. Łoskot budził ją zawsze o tej samej porze. 3:21. Zrywa się z łomotem serca, przerażona. Aniele Boży Stróżu mój, ty zawsze przy mnie stój.. Zapala lampkę, sprawdza skąd ten huk. Nic, tylko łóżko, stolik, na nim szklanka wody, zamknięte okno, na parapecie dwie doniczki z kwiatami. Nic więcej. Skąd to jest? Co to jest? Wraca pod kołdrę i światło. Aniele Boży Stróżu Mój.. nasłuchuje. Cisza. Zamyka oczy, Aniele Boży koi jej lęk, oddech wyrównuje się, zasypia. TRACH. Zrywa się tłukącym się sercem.
*

Spękana, pomarszczona skóra dłoni swędzi mocno. Dziewczyna nerwowo zaczyna drapać wierzch  to lewej, to prawej, na przemian, sztywnymi palcami. Do krwi.  - Cholera, znów to samo – ogląda zadrapania.  Ręce ciężko opadają. Idzie do łazienki. Wolno, z wysiłkiem odkręca kran. Zimna woda obmywa poranione dłonie i na wpół zaciśnięte palce. Wpatruje się w spływającą stróżkę. Po kilku minutach z zamyślenia wyrywa ją uczucie przenikliwego chłodu. Spogląda na dłonie: - Jak trupie gnaty - szepcze.  Ręce znów bezładnie opadają wzdłuż tułowia. Podniesie je zaraz i wytrze o spodnie. Nie, nie są mokre od wody, ale od lepkiego, zimnego potu.  Zaraz wróci się do łazienki, by teraz ciepłą wodą zmyć kleistą wydzielinę.  Potem dłonie znów zaczną ją swędzieć  tak mocno, że zacznie się drapać. Znów pójdzie zmyć krew,  a potem dłonie znów opadną bezsilne.
*
Zapisuję w zeszycie kolejne działania i zdarzenia. Godzina 11:14 rozmowa telefoniczna z K., godzina 20:00 piszę do pliku o nazwie: tron.docx, po próbie kupiłam sok i chleb. Zajmuje mi to dużo czasu. Zeszyt i ołówek mam zawsze przy sobie, bo jeśli nie zapiszę czegoś zaraz po zdarzeniu, nie będę pewna, czy miało ono miejsce. Że mam zeszyt i ołówek jakoś pamiętam, ciekawe. Moja pamięć jest cudowną niebytnością. Uwalnia mnie od bólu. Moja pamięć jest najlepszą bronią depresji, powoduje, że wierzę we własne wariactwo. Pani Terapia mówi, że to nie tylko depresja, ale działanie tabletek przeciw i na coś. Tak chyba mówi, bo mam to zapisane.
Teraz zapisuję: - Pamiętaj żebyś zapisywała. To duże litery nakreślone zielonym markerem. Przez dwa dni nie zapisywałam i nie pamiętałam, że skrzywdziłam K.
Dziś godzina 15:20 telefon do K. Nie odbiera.
15:30 sms od niej: Po co znów dzwonisz, przecież masz mnie w dupie i nie chcesz mnie znać. Czytam i nie pamiętam.
15:31 odpowiadam: Jeśli tak powiedziałam, przepraszam, nie pamiętam naszej rozmowy, wybacz. 15:32 - Nie kłam, to chamskie
15:33 poddaję się. Teraz jestem jeszcze chamską kłamczynią.
*


Jestem oszczędna i gospodarna. Tygodniowo wydaję kilka złotych na jedzenie. Czasem kupuję więcej gdy ma mnie ktoś odwiedzić. Wystarczy, że mnie przeraża pustka, innych choćby z lodówki straszyć nie musi. Nie lubię marnować jedzenia, więc staram się dawać gościom wszystko co mam. Zostawiam tylko kromkę chleba, jabłko i kawałek białego sera. Żeby było na jutro. Włączę rano tvp info, zrobię sobie kromkę i w ciągu wiadomości postaram się zjeść. Zawsze łatwiej coś przełknąć w towarzystwie. Wiadomości trwają pół godziny. W moim przełyku trwa bitwa. Od strony żołądka zwarte szyki bólu i jakiejś potwornej siły napierają na zmasowany atak kęsa ledwie przegryzionego i połkniętego. Na pomoc przychodzi woda. Jaki będzie wynik nigdy nie wiem. Pan od pogody się uśmiecha niezależnie, czy ma być ładnie, czy brzydko. I ja się uśmiecham niezależnie, czy zaraz polecę do kibla, czy tylko umyć zęby w łazience.

Dominika Jagiełło

środa, 27 sierpnia 2014

Dzień 35


godz. 3.07

Budzę się, jakby ktoś uderzył mnie pięścią w żołądek. W głowie gonitwa myśli – każda boli inaczej. Brak powietrza.  Ciężar w piersi wgniata w materac. Bezgłośne wycie rozsadza czaszkę. Próbuję zasnąć, ale adrenalina buzuje tak, że nie ma na to szansy. Liczę smugi światła na ścianie, które rzucają przejeżdżające samochody.

godz. 10.30

Otwieram oczy. Szarość, chłód i pustka. Nagły skurcz krtani sprawia, że zwijam się w kłębek. Nawet nie próbuję wstawać. Może jak się nakryję na głowę to będzie trochę mniej bolało?

godz. 11.13

Pęcherza nie daje się oszukać. Muszę wyjść z mojego bezpiecznego świata-kokonu. Odwlekam ten moment tak długo, jak to tylko możliwe. Wreszcie mobilizuję wszystkie siły, żeby usiąść na łóżku. Następne minuty to dalsza walka z grawitacją, która nie pozwala się podnieść do pionu. Sukces dopiero po kolejnych 10 minutach.

godz. 12.32

Chce mi się pić. To chyba jedyna chęć jaką mam. Ale ze zrobieniem herbaty jeszcze trochę poczekam. Teraz może uda mi się zasnąć.

godz. 14.12

Zapomniałam wyłączyć telefon. Jego ostry dzwonek wyrywa mnie z letargu. Nie będę nawet patrzeć na wyświetlacz. Jeśli to ktoś znajomy będę miała poczucie winy, że nie odebrałam. Jeśli jakiś obcy numer to lęk ściśnie mi krtań na kolejne godziny. Zaklinam go więc spod poduszki, żeby już więcej nie dzwonił…

godz. 16.48

Czym później tym łatwiej podnieść się z łóżka. Wypijam herbatę, ale do zjedzenia czegokolwiek nie mogę się zmusić. Poruszanie szczęką to niepotrzebny wysiłek.

godz. 17.12

Dzwonek do drzwi sprawia, że wstrzymuję oddech. Siedzę bez ruchu, żeby nie zdradzić swojej obecności żadnym dźwiękiem. Po chwili słyszę szmer wsuwanej pod drzwi kartki. Znowu uderzenie bólu. Nie chcę nikogo widzieć, nie chcę nic czytać. Niech ten świat zniknie chociaż na chwilę…

godz. 19.23

Udało mi się wejść do wanny. Gorąca woda otacza mnie ze wszystkich stron, rozgrzewa, daje poczucie nieważkości i bezpieczeństwa. Staram się cały czas utrzymać temperaturę wylewając i napuszczając nowej w takiej samej ilości. Mogłabym tu zostać na zawsze…

godz. 21.02

Próbuję czytać. Po pół godzinie z przerażeniem zauważam, że nie kojarzę wątków, mylą mi się bohaterowie, nie pamiętam początku… Może jutro dam radę, ale jeszcze nie dziś…

godz. 22.39

Włączam telewizor. O tej porze mogę już swobodnie obsługiwać pilota. Zmieniam kanały, ale wciąż trafiam na koszmary – bezrobocie, głodujące dzieci, pies przywiązany do drzewa, bezdomni, narkomani, przemoc w szkole, pigułki gwałtu, wypadki drogowe, muzułmanie, wojna… Wojna? Czy będzie wojna? Tak strasznie się boję, że zginę pod gruzami, chociaż z drugiej strony, bardzo chciałabym przestać istnieć. Żeby tylko tak okropnie nie bolała dusza. Pustka, czerń i nicość stają się bardzo pociągające. Paradoksalnie myśl o śmierci z własnej ręki uspokaja i pobudza. To chyba jedyne działanie, które wydaje się cieszyć, dawać nadzieję na spokój, na ciszę w głowie, na brak przymusu… Ale czy jakaś ważna część już wcześniej we mnie nie umarła?

godz. 23.56

Wreszcie mogę już zasnąć. Nie mogę się doczekać, kiedy zacznie działać nasenna tabletka. Może dziś nie przyśni mi się żaden koszmar? Najgorsze jest wzburzone czarne morze, pełne ostrych skał i czających się wokoło rekinów. Nigdzie nie widać brzegu, ciemność sprawia, że trudno jest cokolwiek zobaczyć i przygotować się na atak. Już wolę sen ze szczurami. Przynajmniej widzę, kiedy zaczynają mi odgryzać palce…


J.

wtorek, 26 sierpnia 2014

Spirala

Wszystko było dobrze do pewnego momentu, myślę tak, ponieważ wcześniej mimo tragicznych przeżyć jakoś się podnosiłam i parłam dalej w tym moim życiu.

Gdy po urlopie wychowawczym wróciłam do pracy wszystko się zaczęło, to był początek końca.

Małe dziecko, praca na całym etacie, wychodzenie z domu o 6 rano i powroty o 18, sprawiały że w soboty i w niedziele nie wiedziałam co właściwie mam robić. Zajmować się stęsknionym dzieckiem, sprzątać, gotować, czy może odespać kilka godzin? Do tego praca w korporacji, która wyniszcza ludzi, zwłaszcza tych wrażliwszych, bo tam trzeba „zapomnieć o ludzkich sprawach”. Zbyt wiele czynników nałożyło się na moją depresję, ale tak naprawdę wydaje mi się, że przyczyna leży w mojej głowie i duszy, przyczyna leży w schematach wyniesionych z domu i powielanych , przyczyna leży w strategiach , jakie w życiu obieramy aby coś osiągnąć. Moją strategią, którą niestety wyniosłam z domu, była strategia - i w pewnym sensie nadal jest – że trzeba zasłużyć na miłość, dobrą opinię u innych - zasłużyć, zapominając absolutnie o sobie. Chaos, który panował w domu, przeniosłam na moje życie rodzinne - i nie wiedziałam, nie rozumiałam, czemu mi się nie układa. Popadałam w coraz większe zmęczenie, rano wstawałam z nienawiścią, i myślami, że znowu muszę to i to, chciałam skończyć z życiem, bo wszystko nie miało sensu, nie widziałam celu, wszystko było niepotrzebne, wszystkie podejmowane decyzje kończyły się fatalnie. Źle postrzegałam ofiarność i pomoc innym, uzależniałam się od ludzi, przenosząc na nich moje kłopoty, licząc na to, że to oni je rozwiążą. Jak dziecko…

Byłam zupełnie odrealniona, przestałam już wiedzieć, co jest moim prawdziwym odczuciem, a co chorobą, przestałam wiedzieć czego chcę, a co jest tylko tupaniem w podłogę małej dziewczynki, przestałam mieć kontakt ze sobą.  Wszystkich  dokoła obwiniałam za moje nieszczęścia, zapominając, że inni też je mają. To była wybitna spirala. Myślami i negatywnymi uczuciami zapędziłam się na samo dno spirali i nie potrafiłam z niej wyjść. Jedna myśl potrafiła położyć mnie do łóżka na kilka dni, tylko dlatego, że byłam mistrzynią w analizie moich postępowań. I analizowałam innych, byłam absolutnie pewna, że wszyscy są źli, chcą mnie wykorzystać,  skrzywdzić, że nie ma dobra, że serce, które im okazuję jest wykorzystywane…

Wydawało mi się, że jeśli zrobię absolutnie wszystko o co ktoś mnie prosi, zwłaszcza ktoś kogo kocham, to on zrobi absolutnie wszystko dla mnie. Im bardziej się starałam, tym bardziej czułam się samotna, odtrącona, i wykorzystywana. Potem oddalałam się, i znowu narzekałam, że mnie nikt nie rozumie, nikt mnie nie chce, nie kocha, że ze mną jest coś nie tak. I od nowa, zapadanie się w sobie, spanie, zmęczenie, ucieczka od ludzi, bo po co ja mam się starać, skoro oni nie rozumieją, że ja chcę, że kocham, że jestem oddana… Musiałam zasłużyć, a cokolwiek zrobiłam, nadal nie zasługiwałam. I od nowa… spanie… zapadanie się. Potem było jeszcze gorzej. Stałam w moim życiu w czarnym lesie i już nie wiedziałam, czy mam iść mimo wszystko, czy czekać, nie wiedziałam nawet, czy to , że jestem w czarnym lesie, jest prawdą, czy to tylko mój chory mózg. I wchodziłam do łóżka na długo, i znowu analizowałam, negatywne myśli  napędzały kolejne.

Rozstałam się z mężem, straciłam pracę, umarła mama, wszystko w pół roku. Koniec. Zaniedbałam nawet pewne sfery życia mojego dziecka. Pogodziłam się, że jestem w bagnie i czekałam już tylko na śmierć. Powolną, bo bagno wciąga w swoim czasie. Albo na mój samobójczy krok.

Aż tu nagle…

Przeżyłam wstrząs. Odbierałam takie sygnały:
Jesteś wspaniała, nikt nie będzie na ciebie wrzeszczał i cię bił, bo pomyliłaś drogę , nie zostawię cię, tylko dlatego, że źle mnie oceniłaś , nie obrażę się, gdy odmówisz mi pomocy, bo chcesz, CHCESZ!, coś innego dzisiaj robić, nie odtrącę, jeśli zrezygnujesz z pracy, w której musisz kłamać i oszukiwać ludzi, i co  z tego, że źle się dzisiaj czujesz, pośpij, odpocznij, a potem pomyślimy i wspólnie załatwimy tę sprawę… etc, etc…,
Do tej pory myślałam, że jestem zła, że nic nie umiem, że się nie nadaję, że tylko zawodzę, że moje potrzeby i pragnienia nie są ważne, że aby mężczyzna mnie kochał, muszę być absolutnie uległa i posłuszna, że aby mnie lubili… że aby… , że aby …że aby moje dziecko mnie słuchało, to ja muszę… Myślałam, że jestem winna reakcjom innych, że jeśli ktoś postąpił wobec mnie niewłaściwie, zawsze widziałam w tym swoją winę. A także, tak bardzo często oskarżałam innych o złą wolę, z założeniem z góry , że chcą dla mnie źle, nie wysłuchując nawet do końca argumentów. Potem było mi wstyd i przykro, i wpadałam w depresje, w dół, bo nie potrafiłam się dostosować i adekwatnie zareagować.  Wiele zachowań, schematów, strategii, przyjmując za punkt odniesienia, że robię coś wyłącznie dla innych - musiał się tak skończyć. Depresja - osobowość  borderline, niestety jest  siostrą depresji - tak myślę, i jestem o tym przekonana. Schematy, strategie, wyryte w naszej osobowości, chore przekonania.

Mam za sobą leczenie farmakologiczne, i terapie indywidualne.

Dopiero cierpliwość,  miłość , zrozumienie, tolerancja i chęć, szczera chęć drugiego człowieka, mi pomaga. Mnóstwo rozmów, pokazanie, że jeśli zachowam się inaczej , niż jestem nauczona, nie jest złe, że spróbowanie innej strategii, będzie dla mnie dobre, wyjście poza swoje normy, odmiana, zaprzestanie skupiania się na swoim cierpieniu, tylko spojrzenie o krok dalej… to jest jak patrzenie na szybę w oknie, widzimy na niej siedząca muchę, ale gdy przeniesiemy wzrok dalej, widzimy, drzewo, budynek lub cokolwiek innego. Trzeba wyjść poza nawias choroby, poza nawias negatywu, bo dalej jest… pięknie - choć wychodzenie z depresji jest również bolesne.

Jedynie empatia w miłości, zapominanie o sobie, szczera chęć pomocy drugiej osobie, cierpliwość, tłumaczenie, tylko ktoś kto naprawdę kocha może pomóc i wyciągnąć z bagna depresji  drugą osobę. Osoba w pełni oddana - lecz silna dla siebie. Osoba, która pragnie zrozumieć.
  

Agnieszka

czwartek, 21 sierpnia 2014

Jak grom z jasnego nieba…

Depresja spadła na mnie całkiem niespodziewanie. Zawsze byłem silnym facetem, odpowiedzialnym za rodzinę, trzymającym wszystko mocno w garści. I nagle, zupełnie bez uchwytnej przyczyny, całkowicie się rozsypałem...

Wyjechałem na urlop, codzienne problemy zostały w Warszawie, a ja zamiast czerpać siłę z błogiego lenistwa, nie mogłem nawet podnieść się z łóżka. Z dnia na dzień pogrążałem się w otchłani czarnych myśli. Schudłem, nie mogłem jeść ani spać, było mi wszystko jedno co dzieje się dookoła. Wszystko straciło sens, nie było przyszłości, ani teraźniejszości, umiałem myśleć tylko o tym, jak najskuteczniej ze sobą skończyć. Czułem się tak, jakby przygniotły mnie wszystkie troski świata, a ja nie byłem w stanie im podołać. Czułem fizyczne przytłoczenie, ból w piersiach, nieprawdopodobny ucisk niewyobrażalnego cierpienia.
Jak łatwo wówczas byłoby powiedzieć koniec... Tak naprawdę o niczym innym wtedy nie marzyłem.

Miałem jednak dużo szczęścia w tej, wydawałoby się, sytuacji bez wyjścia. Była przy mnie żona, która szybko zdała sobie sprawę, że nie uda się tego stanu przerwać bez fachowej pomocy, że to coś więcej niż urlopowa chandra. Nie umiała jeszcze wtedy nazwać rzeczy po imieniu, widziała jednak, że z dnia na dzień coraz bardziej zapadam się w siebie. Szczęśliwie nasz przyjaciel psychiatra natychmiast zorientował się w sytuacji. Niemalże prosto z wakacji trafiłem do szpitala – najpierw z rozpoznaniem zapalenia mózgu, później głębokiej depresji. Żona, lekarze, znajomi powtarzali mi, że depresja to choroba jak każda inna i jak wszystkie minie po zastosowaniu odpowiedniego leczenia. Ale jak w to uwierzyć, kiedy wszystko wydaje się walić, jak długo można czekać na zadziałanie właściwych leków? Zanim udało się lekarzom znaleźć odpowiednią terapię, zanim farmakologia zrobiła swoje, przeszedłem przez piekło, które trudno opisać. 

Kto raz trafi na oddział psychiatryczny, zrobi wszystko, aby już nigdy tam się nie znaleźć. W Polsce nie istnieją oddziały wyłącznie dla osób cierpiących na depresję. W szpitalu leży się z pacjentami uskarżającymi się na wszystkie możliwe choroby psychiczne. Do tego oddziały są koedukacyjne... Depresja to chyba jedyna choroba psychiczna, pozostawiająca pacjentowi całkowitą świadomość inności i cierpienia. Jakże zazdrościłem szaleńcom, dla których choroba była jedynie przerwą w życiorysie, czasem nawet dość ekscytującą. Dla człowieka w pełni świadomego swojej sytuacji, pobyt na oddziale jest dodatkową presją z którą musi się zmagać. Niestety, w moim przypadku szpital był jedynym rozwiązaniem. Nie miałbym szansy na wyjście z depresji w domu, chociaż wydawałoby się, że właśnie wśród bliskich łatwiej jest wrócić do zdrowia. Tak naprawdę, dotychczas nie wiem dlaczego nie było to możliwe. Może wszechogarniające poczucie winy, że nie spełniam ich oczekiwań, ciągłe troskliwe spojrzenia i gesty, a może potrzeba całkowitej izolacji sprawiły, że właśnie oddział był jedynym miejscem, dającym nadzieję na wyzdrowienie? Dość długo wychodziłem z dołka. Dopiero po trzech miesiącach odważyłem się na odwiedziny w domu. Trafione leki zaczęły działać, znieczulając ból i pozwalając rozpocząć normalne funkcjonowanie. Przeczytane książki o depresji podziałały jak swoista autopsychoterapia. Zacząłem powoli wracać do życia.

Właśnie minęły dwa lata od tamtego okresu. Ciągle pozostaję czujny. Rodzina i leki są cały czas ze mną. 

Mam nadzieję, że nigdy więcej depresja nie przesłoni mi świata. Jednak to, co przeżyłem, zawsze już będzie czymś konkretnym, co będzie się czaić gdzieś blisko mnie. Może jednak dzięki temu bardziej otworzyłem się na problemy innych? Nigdy nie chciałbym przeżyć tego raz jeszcze, ale niewątpliwie tamto cierpienie było uwrażliwiającym doświadczeniem. Chociaż czy zbyt szeroko otwarte oczy nie utrudniają codziennego życia? 

Jacek