Właściwie trudno mi określić kiedy zaczęła
się moja choroba... Gdyby przyjąć cezurę, że od chwili zdiagnozowania jej przez
psychiatrę i rozpoczęcia leczenia, kiedy to mogłam już nazywać jej objawy to od
około trzech lat. Teraz jednak wiem, że choroba zaczęła się wiele lat
wcześniej, ale ja nie miałam wówczas pojęcia, że jest to depresja, że można ją leczyć, że można
coś tym zrobić. Usiłowałam sama sobie dać radę, bo też częścią mojego
charakteru jest bycie silną. Póki miałam cele, które powinnam była osiągnąć
wedle własnych ambicji, a więc studia, praca - to jeszcze nie było najgorzej. Wszystko
to powodowało bowiem, że nie miałam czasu na myślenie o tym, co się wewnątrz
mnie dzieje.
Miałam straszliwe huśtawki nastrojów – od
takiego bezdennego smutku utrzymującego się czasem przez wiele tygodni, po
napady wściekłości właściwie bez powodu. Niestety, miałam też kłopoty
somatyczne - jakieś kołatania serca, problemy z żołądkiem, bóle głowy
pojawiające się zupełnie znienacka, jak również takie chwile, kiedy trudno było
mi się za cokolwiek zabrać. Izolowałam się od ludzi, zamykałam się w domu, nie
chciałam nikogo oglądać i dopiero po kilku dniach mogłam „wyjść z jaskini” i jakoś
funkcjonować.
Póki miałam jeszcze jakiś cel przed sobą –
wiedziałam, że powinnam skończyć studia, a obowiązek był zawsze silniejszy, udawało mi
się jakoś sprawować nad tym wszystkim kontrolę. Teraz z perspektywy czasu, mogę
powiedzieć, że miałam jeszcze wtedy siłę, żeby samodzielnie nad tym wszystkim
panować. Okazuje się jednak, że tylko do czasu. Jak już rozpoczęłam pracę to
tego celu zaczęło mi brakować. Rozejrzałam się wokół siebie i zobaczyłam, że
jestem zupełnie sama. Być może wcześniej tym pędem do osiągnięcia celu próbowałam
przykryć objawy depresji oraz mój wewnętrzny ból. Zupełnie nie patrzyłam, co
się dzieje wokół mnie. Przyjaciele przez moje ciągłe zmiany nastrojów powoli
odsuwali się ode mnie. Byłam humorzasta,
wściekałam się bez żadnej przyczyny, bez powodu się zamykałam, wycofywałam i
nie odzywałam przez wiele dni.
Wracając jeszcze do początków moje choroby,
mojego wciąż powracającego smutku, to myślę, że zaczął się nasilać od chwili śmierci
mojego ojca. Ojciec wychowywał mnie sam i kiedy miałam siedemnaście lat zginął
w wypadku. Niby dawałam sobie jakoś radę, ale właśnie wtedy ten smutek, w
połączeniu z poczuciem wewnętrznej pustki po stracie najbliższej osoby, którą
tak bardzo kochałam, stał się moim nieodłącznym towarzyszem. Wydawało mi się
jednak, że tak musi być, bo przecież ludzie umierają, giną w wypadkach, a życie
toczy się dalej. Ani mnie, ani nikomu z mojego najbliższego otoczenia nie
przyszło do głowy wysłać mnie do lekarza, czy chociaż do psychologa. I tak
naprawdę wyglądało na to, że sobie z tym poradziłam, bo bardzo głęboko
zakopałam i schowałam swój smutek i ból. Przez pierwsze lata jakoś mi się
udawało ten smutek przykrywać moją własną, daną mi przez naturę wewnętrzną
radością. Taką radością życia, którą mam w sobie...
To prawda, że powinnam być czujna, mieć
świadomość, że może mnie spotkać coś takiego. Przecież w mojej rodzinie były
dwa samobójstwa i dwa epizody depresyjne kończące się szpitalem. Jednak zanim
zgłosiłam się do psychologa, od momentu pierwszych objawów minęło około
dziesięciu lat. Choć do psychologa trafiłam po raz pierwszy zaraz po studiach.
Doradziła mi to koleżanka, której mąż leczył się na depresję. Wówczas psychoterapia poznawczo-behawioralna bardzo mi
pomogła, chociaż już wtedy miałam okresy „czarnych dziur”, kiedy nie byłam w
stanie wyjść z domu, a nawet wstać z łóżka. Po dwóch latach terapii przerwałam
ją niestety, być może przedwcześnie, ponieważ poczułam się w miarę dobrze. Wówczas
też rozpoczął się mój szczęśliwy związek i miałam nadzieję, że dam sobie radę.
Zresztą terapia nie była łatwa i byłam nią już trochę zmęczona. Wydawało mi
się, że zacznę wreszcie normalne życie. Niestety mój związek po trzech latach
się rozpadł, zbiegło się to z trudną sytuacją w pracy i wtedy poważnie już zaczęłam
się sypać. Choroba się tak nasiliła, że nie byłam w stanie poradzić sobie bez
lekarza.
Trudno było mi się z tym pogodzić. Nie mogłam
tego zrozumieć. Jak to, ja, w moim wieku? Z takim pogodnym usposobieniem,
zawsze zachłanna na życie, z ogromnym poczuciem humoru i nagle depresja? Czy to możliwe? Ale z drugiej strony
widziałam co się dzieje i musiałam się pogodzić z obecnością choroby. Podjąć
walkę, zwłaszcza, że nie byłam w stanie już jej opanować. Kochając swoją siłę i
zawsze na niej polegając – to było dla
mnie niezwykle istotne, aby móc na sobie polegać – nienawidziłam swojej
słabości. Tego, że idę ulicą i lecą mi łzy, że nie mogę jeść, nie mogę spać, że
nie mogę się nawet zmobilizować do przeczytania gazety, nie mówiąc już, żeby
samej coś napisać, czy w ogóle zrobić
cokolwiek – nawet umyć się czy posprzątać.
Bardzo trudne były noce, kiedy nie zmęczyłam
się w ciągu dnia na tyle, aby zasnąć chociaż na kilka godzin. W takich
momentach myśli biegną jedna za drugą, kłębią się, galopują, głowę wypełnia lęk,
że wszystko stracę, że wszystko jest beznadziejne, że to co robię w życiu nie
ma sensu, bo i tak zawsze kończy się identycznie – wszyscy odchodzą, że żaden
wysiłek nie ma sensu, że utracę to, co do tej pory udało mi się osiągnąć, że
zostanę sama bez środków do życia, bez niczego. Jednocześnie te lęki powodowały
kompletny zanik, bo już nawet nie obniżenie, poczucia własnej wartości.
Wszystko co do tej pory osiągnęłam, zupełnie przestało się liczyć. Ten lęk był
bardzo niebezpieczny, bo rodził agresję... Wciąż oczekiwałam na atak.
Zaczęłam brać leki. Oczywiście nie od razu
postawiły mnie na nogi – byłam o tym uprzedzona, ale też wówczas, kiedy zdałam
sobie sprawę z choroby, zaczęły pojawiać się myśli samobójcze. To chyba
najgorsza rzecz w depresji, kiedy bez przerwy myśli się o tym, żeby ze sobą
skończyć. Człowiek nie może spać, przychodzi trzecia, czwarta, piąta rano,
ptaki śpiewają za oknem, a ból wewnętrzny jest tak silny, napięcie i poczucie
beznadziei jest tak wszechogarniające, że o niczym innym nie można myśleć.
Najgorsze jest to, że tylko ta jedna myśl wydaje się właściwą alternatywą,
jedynym słusznym wyjściem, a najstraszniejsze, że wydaje się jedynym
bezpiecznym wyjściem... Nie zdecydowałam się na ten krok. Może dlatego, że
wcześniej zrobił to mój brat, ja wybrałam życie?
Leczę się już trzeci rok. Teraz funkcjonuję
już w miarę normalnie. Biorę leki, które
przede wszystkim pomagają mi przejść przez psychoterapię. W moim przypadku jest
ona bardzo trudna. Trzeba powyciągać na światło dzienne wszystko to, co się w
moim życiu zdarzyło, to do czego mnie samej przed sobą trudno jest się przyznać.
Muszę powyciągać z szaf wszystkie trupy, powymiatać śmieci spod dywanu, zrobić
rachunek sumienia i nauczyć się, jak tak naprawdę w życiu należy funkcjonować. A
jednocześnie czynić to z ciągłą świadomością istniejącej choroby...
Marta